Poniewaz po poludniu miala do Lwowa dotrzec Ewa, chcialem do tego czasu wrocic juz z Zolkwi. Dlatego wyszlismy z hostelu juz o 8.00 i bez sniadania ruszylismy na Prospekt Swobody. Tlumaczac Andreasowi, jak funkcjonuje tu transport publiczny, zlapalem marszrutke na AC-2. Wkrotce potem siedzielismy juz w kolejnej do Zolkwi - czestotliwosc odjazdow jest spora. W trakcie jazdy Andreas opowiedzial mi nieco o swoim pochodzeniu. Jego rodzina przez wiele lat mieszkala w zachodnich Czechach, dopoki po II wojnie swiatowej z tysiacami podobnych nie zostala wypedzona.
Po ponad pol godzinie dojechalismy na dworzec w tym miescie. Glod juz zaczynal nas dopadac, wiec weszlismy do dworcowego baru - istny skansen w typie jaki widywalo sie w Polsce lat 80-tych na glebokiej prowincji. Wzialem pierozki, surowke z kapusty i herbate. Za mna, a przed Andreasem stalo dwoch miejscowych. Zamowili po szklance wodki i jednego pierozka na zakaske. Andreas wybaluszyl oczy, nawet mnie odwyklego od takich widokow nieco to zszokowalo. Jedzenie rewelacyjne nie bylo, ale przynajmniej zoladki sie zapelnily.
Najpierw poszlismy zobaczyc remontowany (nie mozna wejsc do srodka) kosciol dominikanow. Ufundowala go matka krola Jana III Sobieskiego, by uczcic pamiec drugiego ze swoich synow - Marka, scietego z innymi polskimi jencami na polecenie Chmielnickiego po bitwie pod Batohem w 1652 r. Cialo syna i matki spoczywaly tu przez blisko trzy stulecia przed przeniesieniem do Krakowa.
Zgodnie z wola Andreasa poszlismy potem zobaczyc synagoge. Rownie zdewastowana otoczona metalowym plotem wydawala sie byc zupelnie zapomniana. Przy zlokalizowanym obok pomniku Konowalca zagadala nas po ukrainsku jakas babina. Odpowiedzialem jej po polsku, wiec i ona przeszla na nasz jezyk. Spytala, czy wszyscy jestesmy Polakami. Wskazalem Tomka i siebie i kiwnalem glowa. A to jest Niemiec - oznajmilem kiwajac glowa w strone Andreasa. Babuszka chwile sie zamyslila, po czym palnela jakas wyliczanke zaczynajaca sie od "Eins, zwei, drei". Nie da sie ukryc, ze nasz niemiecki kolega byl tym mocno rozbawiony.
Przeszlismy do kosciola i klasztoru bazylianow, a potem skierowalismy sie na Rynek, najbardziej reprezentacyjna czesc miasta. Zolkiew zalozyl jako prywatne miasto w 1597 r. jeden z najwiekszych polskich wodzow i jedyny obok Napoleona zdobywca Moskwy - hetman Stanislaw Zolkiewski. Projektowana od podstaw (podobnie jak Zamosc) stala sie wkrotce jednym z najpiekniejszych miast polskich. Po zlkiewskich przejeli ja Sobiescy i byla to ulubiona siedziba krola Jana III. Zmarl tu jego syn - krolewicz Jakub.
Przy rynku znajduje sie kosciol kolegialny sw. Wawrzynca, ufundowany przez zalozyciela miasta. Kiedy wchodzilismy, zakonnica cwiczyla z dziecmi spiewanie polskich piesni. Kawalek dalej znajduje sie ratusz, juz znacznie mlodszy. Nastepny jest zamek. O ile z zewnatrz prezentuje sie calkiem przyzwoicie, to wewnatrz juz niestety ruina. Po wykupieniu biletu wolno jedynie wejsc na dziedziniec, a wlasciwie tylko jego poczatek.
Pokrecilismy sie jeszcze chwile wokol Rynku.i uznalismy, ze wypijemy piwo w jednym z dwoch ogrodkow w poblizu kolegiaty. Andreas uparl sie, ze on postawi z wdziecznosci za zabranie go do Zolkwi. Twierdzil, ze sam zapewne by tu nie trafil. Posiedzielismy przy piwie blisko godzine i wrocilismy na dworzec, a potem przez AC-2 do centrum Lwowa.
WYDATKI
- bilet na marszrutke 1.75 UAH
- bilet Lwow - Zolkiew 6.25 UAH
- sniadanie w Zolkwi 15 UAH (pierozki 7, herbata 3, surowka 5)
- bilet na zamek 5 UAH
- bilet Zolkiew - Lwow 6.25 UAH
- bilet na marszrutke 1.75 UAH